Świadectwo | O życiu brata zakonnego

Świadectwo | O życiu brata zakonnego

Poniżej zamieszczamy świadectwo wygłoszone przez brata Remigiusza w IV Niedzielę Wielkanocną (7 maja 2017 r.), czyli niedzielę Dobrego Pasterza, która jest w Kościele dniem modlitw o powołania kapłańskie i zakonne:

 

Nazywam się Remigiusz Rutecki, jestem bratem zakonnym w Towarzystwie Jezusowym. Do zakonu jezuitów wstąpiłem w 2008 roku. Na początku odbyłem dwuletni nowicjat w Gdyni, który zakończył się ślubami zakonnymi – czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. A od września 2010 posługuję w naszej Kurii zakonnej i przy tutejszej Parafii Świętego Szczepana. Mam nadzieję, że większość z Was już mnie kojarzy. Chciałbym się dzisiaj podzielić drogą mojego powołania, a w szczególności niektórymi myślami o powołaniu brata zakonnego.

 

Pochodzę z małej miejscowości Lubnowy Wielkie leżącej niedaleko Iławy. Do zakonu jezuitów wstąpiłem na brata zakonnego, mając 32 lata. Przed wstąpieniem ukończyłem studia z polityki samorządowej i politologii. Pracowałem na różnych stanowiskach: w Cegielni przy produkcji cegieł, w masarni przy wyrobie wędlin, w koncernie Philipsa przy montażu telewizorów, byłem również kierownikiem działu przyjęcia towaru w dużej hurtowni spożywczej w Gdańsku. Wiodłem ciche i spokojne  życie, byłem bardzo związany ze swoją rodziną. Jednak w tym wszystkim „czegoś” bliżej nieokreślonego mi brakowało. Dążenie do samorealizacji, praca, studia, mieszkanie, szukanie przyszłej małżonki – nie dawały wszystkiego.

 

Zacząłem zadawać sobie pytanie: co dalej robić? Analizowałem swoje dotychczasowe życie, co tak naprawdę w nim robiłem i do czego dążyłem. Wówczas przy tych rozmyślaniach na pierwszy plan wysunął mi się Bóg, Jezus, Kościół. Te rozważania o życiu doprowadziły mnie do zadania sobie pytania: kiedy i gdzie w swoim życiu spotkałem Jezusa? Refleksja nad tym pytaniem przeniosła mnie do szkoły podstawowej. Kiedy byłem w ósmej klasie, ksiądz proboszcz podczas kolędy zapytał mnie, co będę robił po podstawówce, i mimochodem dodał pytanie – czy nie zostałbyś księdzem? Bardzo mnie poruszyło to pytanie, utkwiło mi ono gdzieś w sercu i głowie, ale ja wtedy stanowczo odpowiedziałem, że nie.

 

Teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to właśnie w tym zapytaniu proboszcza dostrzegłem światło od Pana Boga. Wcześniej byłem chłopakiem, który chodził do kościoła, modlił się, ale tak naprawdę nie czułem bliskiej obecności Boga w swoim życiu. Wyobrażałem Go sobie gdzieś daleko. Moja relacja z Bogiem była jednostronna – tak wtedy czułem. Na wspominanej kolędzie poczułem, że w słowach proboszcza przemówił do mnie Jezus. Od tego momentu inaczej zacząłem patrzeć na Boga. Czułem Go zawsze blisko siebie, widziałem Go jako towarzysza mojego życia, rozmawiałem z Nim jak z najlepszym przyjacielem. Cieszyłem się z takiej relacji z Bogiem, jednak w tych rozmowach zaczęło powracać to pytanie z kolędy – czy nie chcesz zostać księdzem? Wystraszyłem się go. Zaczęło mnie ono przerastać. Nie odwracałem się od kościoła, ale zacząłem od tego pytania uciekać, najpierw w naukę, a później w studia i pracę. Wtedy było znacznie trudniej ze znalezieniem pracy i środków finansowych na pokrycie studiów. Z Bożą pomocą zawsze jednak miałem pracę, która pozwalała mi się utrzymać i kontynuować naukę. W tym czasie nie angażowałem się w żadne wspólnoty czy grupy przy Kościele. Byłem niedzielnym chrześcijaninem, który na urlopach zwiedzał kościoły i sanktuaria. Nie zagłębiałem się też w modlitwie, aby nie powracało dręczące mnie – jak wtedy myślałem – pytanie z kolędy.

 

Tak mijał czas. Angażowałem się całym sercem w pracę, szkołę i bycie dla rodziców i rodzeństwa. Często jednak powracało nękające mnie pytanie, przeważnie przy zmianie pracy, ślubach rodzeństwa. Wówczas starałem się zagłuszyć je nowymi pomysłami na życie. Kiedy tak naprawdę „ustawiłem” się w życiu: skończone studia, dobra praca, mieszkanie, samochód, coraz bardziej zaczęło nękać mnie pytanie o sens mojego życia – po co to wszystko? „Czegoś” mi ciągle brakowało.

 

Zrozumiałem po długich przemyśleniach i rozmowach z Bogiem, że czas od tego pierwszego zapytania księdza proboszcza – czy nie chcę zostać księdzem, był dla mnie wielkim darem Bożej miłości. Był to czas, w którym tak naprawdę poznawałem siebie, swoje możliwości i pragnienia, a także pogłębiałem relację z Panem Bogiem, aby teraz ze świadomością tego, co przeżyłem w swoim życiu, być narzędziem w Jego rękach.

 

Zacząłem szukać informacji o kapłaństwie i o zakonach. Nie było mi łatwo. Nie działałem w żadnych wspólnotach religijnych, nie znałem tak naprawdę żadnego księdza czy zakonnika, aby móc swobodnie z nim porozmawiać. Nie chciałem też niepokoić swoich bliskich moją decyzją. Zacząłem przeglądać strony internetowe. Natrafiłem tam na zakon franciszkanów. Umówiłem się na rekolekcje powołaniowe w Elblągu. Tam po raz pierwszy mogłem otwarcie porozmawiać o tym, co czuję, przeżywam i co chcę robić w związku z moim powołaniem. Mogłem też porozmawiać o nękających mnie pytaniach z ludźmi myślącymi o podobnej drodze życiowej z Jezusem. Tak naprawdę to w Elblągu utwierdziła się we mnie myśl, aby zostać bratem zakonnym, a nie księdzem. Nie widziałem siebie przed ołtarzem, ale gdzieś z boku w pełnej gotowości bycia i służenia innym ku większej chwale  Pana Boga.

 

Z tych rekolekcji wyjechałem bardzo spokojny i zadowolony, mimo że tak naprawdę „czegoś” bliżej nieokreślonego dalej mi brakowało. Naładowałem się jednak energią do działania w kwestii mojego powołania brata zakonnego i znalezienia czegoś dla siebie. Po powrocie ponownie usiadłem do Internetu i przeszukując różne strony, natrafiłem na zakon jezuitów. Czytając już na początku o Towarzystwie Jezusowym i jego założycielu – św. Ignacym Loyoli – poczułem, że to coś dla mnie. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Umówiłem się na rozmowę z duszpasterzem powołań i już tak naprawdę po tej rozmowie i zaproponowanej lekturze – w której spotkałem się z opisem życia i posługi w zakonie brata Kazimierza, który w tamtym czasie mieszkał w Warszawie na ul. Rakowieckiej – byłem pewien, że chcę się przyłączyć do jezuitów i służyć Jezusowi pod sztandarem krzyża. Później były rekolekcje powołaniowe, gdzie też słowa „Pójdź za Mną” – zaproszenie Jezusa do towarzyszenia Mu w drodze – odczytałem jako skierowane do mnie.

 

Następnie były jeszcze rozmowy kwalifikacyjne i decyzja Ojca Prowincjała o przyjęciu mnie do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego.

 

Mając decyzję na piśmie, dopiero wówczas powiedziałem o wszystkim swojej rodzinie. Wszyscy byli zaskoczeni. Uszanowali jednak mój wybór, siostra nawet powiedziała, że czegoś się domyślała. Przerażał ich jednak Zakon. Wyobrażali go sobie jako stary budynek, małe ciemne cele i zakonników ciągle modlących się. Kiedy jednak zaprosiłem ich do Gdyni i pokazałem im swój przyszły dom, trochę się uspokoili. Teraz moja rodzina wie, co robię i czym żyję. Są o mnie spokojni, a ja modlę się do Boga, aby wypełniał pozostawioną po mnie pustkę w ich sercach.

 

Jestem już dziewięć lat bratem zakonnym w Towarzystwie Jezusowym i, patrząc z tego miejsca w przeszłość na swoje dotychczasowe życie i myśląc o swoim powołaniu, widzę Jezusa jako Dobrego Pasterza dbającego o swoje stado, dbającego także o mnie – pozwolił mi zdać maturę, pracować, studiować, zdobywać doświadczenie życiowe, zawsze mi towarzyszył w moich wolnych wyborach.

 

Może późno dojrzałem do decyzji, aby odpowiedzieć na zaproszenie Jezusa, ale Bóg nikomu lat nie liczy, a do pracy w jego Kościele każda para rąk się przyda, a tym bardziej tych doświadczonych.

 

Teraz może kilka zdań o pracach braci w Towarzystwie Jezusowym. Obecnie w naszej prowincji jest 18 braci. Czym się zajmujemy? Pracujemy w kościołach, w zakrystii, opiekujemy się chorymi, pracujemy w bibliotece i z uchodźcami, współpracujemy z telewizją i pielęgnujemy ogrody, zajmujemy się zaopatrzeniem oraz sprawami finansowymi i administracyjnymi.

 

Wachlarz prac jest bardzo szeroki, ale dostosowany do możliwości i zdolności poszczególnych barci, a tym, co nas odróżnia od Ojców-kapłanów, jest to, że nie mamy święceń kapłańskich i nie sprawujemy sakramentów.

 

Jednak w Towarzystwie Jezusowym mamy tylko jedno powołanie – nieważne, czy braterskie, czy kapłańskie. To powołanie jest zawsze apostolskie, i jak mówi Formuła naszego Instytutu – to powołanie pobudza każdego, by „walczyć dla Boga pod sztandarem krzyża i służyć samemu Panu oraz Jego oblubienicy, Kościołowi, pod kierownictwem Biskupa Rzymu”.

 

To jedno powołanie można bardziej obrazowo przyrównać do życia rodzinnego. W rodzinie każdy ma różne obowiązki – matka, ojciec, dziadek czy babcia – ale wszystkich łączy jeden cel, czyli dbałość o dobro całej rodziny, o wychowanie dzieci i wnuków. Nieważne, co robią w pojedynkę – jednoczy ich cel.

 

Z ufnością więc patrzę w przyszłość i moje życie we wspólnocie zakonnej Towarzystwa Jezusowego, bo tylko z Bożą pomocą mogę wszystko w Tym, który mnie umacnia, a swoje „coś”, którego brak mnie wcześniej nurtował, zamieniłem na konkretne „magis” – czyli więcej, w służbie dla Boga, Kościoła i bliźniego.

 

Dziękuję Wam, że zechcieliście mnie wysłuchać. Proszę Was o modlitwę w intencji powołań do naszego Zakonu, bo żniwo wprawdzie wielkie, a robotników mało.

 

Brat Remigiusz Rutecki SJ

 

Więcej o formacji braci zakonnych zobacz tutaj