Rzeczy, których nauczyli mnie współbracia – a przynajmniej próbowali…
Nie trzeba aż tak wielkiej wspólnoty, w której się żyje i tak wielkich projektów, które się realizuje (lub jeszcze się przed nim stoi), żeby zainspirować się do życia bardziej – życia jak Jezus. W końcu misją jezuitów, Towarzyszy Jezusa, jest być coraz bliżej Niego w każdej sytuacji życia. Coraz bardziej poznawać, kochać i iść w Jego ślady. Być Jego uczniem i towarzyszem.
Kochać Boga jak brat Franciszek
Poznałem go w nowicjacie. Z radością nosiłem wtedy sutannę po korytarzach naszego kolegium w Gdyni. On wolno dreptał korytarzami tego samego kolegium, ale dwa piętra niżej, gdzie znajdowała się nasza jezuicka infirmeria, czyli zakonny dom starców. Powiedzieć, że poznaliśmy się wtedy jest pewnym nadużyciem bo brat Franciszek cierpiał na zaawansowaną demencję. Co wieczór pytał dyżurującego przy nim nowicjusza, czy nie byłoby tu dla niego jakiegoś miejsca na spoczynek – bo właśnie przyjechałem ze Świętej Lipki – a spędził tam ok. 50 lat życia – ja mogę nawet z końmi spać – mawiał. Jak więc brat Franciszek nauczył mnie kochać Boga?
Chciałbym tak jak brat Franciszek, kiedy opadną moje wszystkie maski sukcesów i porażek, mieć w sobie tyle miłości, aby nigdy nie wahać się kochać Boga.
Z pamięcią było u niego coraz gorzej, w tym samym czasie stawał się coraz bardziej uparty… i agresywny. Niesamowicie wybuchowa kombinacja. Brat wyglądał jak luźno posklejane kości obleczone w skórzany worek, a na dodatek nie chciał jeść. Tego dnia położył się po obiedzie na drzemkę, która jak zawsze trwała do kolacji, i obudzony nie chciał iść do jadalni. Powiedziałem wtedy do niego – Bracie! – niedosłyszał więc krzyknąłem – Idziemy do kościółka! – Do kościółka? – zapytał – No to idziemy! – Po czym wstał i dał się zaprowadzić wprost na jadalnię, bo w trakcie tej wędrówki zapominał gdzie szedł.
Służyć jak br. Zygmunt
Pokój obok mieszkał br. Zygmunt. Stary, przygarbiony, niewidzący braciszek – Bydgoska jucha – jak mawiał o sobie. Każdego z nowicjuszy zamęczał wielowątkowymi katechezami, o prawdach wiary, o Matce Bożej i o tym, że mamy być Ambasadorami Pana Jezusa.
Być świadomym swego powołania do służby jak br. Zygmunt. Bardzo bym tak chciał.
Pamiętam jak umierał. Leżał przykuty do łóżka i płakał. Szlochał bo mu było przykro, że już nie będzie w stanie nic zrobić dla Pana Boga. Po ciele przeszedł mi prąd. Czyli całe to jego ględzenie to nie było wyżywanie się na nas młodych, ani też objaw jego starości. Będąc niewidomym, pokrzywionym, jedynie to mógł robić to mówić o Bogu, dlatego to robił.
Kochać świat jak o. Piotr
Piotra znają liczne pokolenia jezuitów. To był nasz wykładowca. – Mój wykład jest najważniejszy w całym waszym cyklu studiów filozoficznych – przywitał nas na pierwszych zajęciach – kto uważa inaczej jest moim osobistym wrogiem. Większość moich wrogów to moi współbracia – sala wybuchła śmiechem, a my, jezuici, kiwaliśmy tylko głowami.
Wykłady z nim były mordęgą, a wymagania nieziemskie. Trzeba jednak przyznać, że nikt tak jak on nie epatował miłością do natury. Opowiadał wzruszonym głosem o wypławku białym i o jego zdolnościach do regeneracji – to przez te komórki totipotencjalne! – mówił.
Inteligentnie zarażał nadzieję, że ostatecznie to piękno zwycięży nad każdym złem, a Bóg jest po prostu dobry. Czy można chcieć czegoś więcej?
Jeszcze dwa fakty o nim. Kiedyś zobaczył nową sprzątaczkę na naszej uczelni. Podszedł do niej spokojnym, dostojnym krokiem i zaczął – Przepraszam, chciałbym Pani coś powiedzieć. Jest Pani bardzo piękna! – zakończył i odszedł zostawiając zarumienioną kobietę. Bardzo lubiłem jak odprawiał mszę i jak mówił kazania. Zawsze spokojnie i bez pośpiechu. Zostawiał nas w poczuciu, że jesteśmy lepsi niż nam się to wydaje. – Na końcu wszystko będzie dobrze! – powtarzał za Julianną z Norwich. I faktycznie w to wierzył.
Poświęcać się jak Jurek
Mówię o nim Jurek, choć oficjalnie powinienem powiedzieć o. Jerzy, ale nawet młodzi harcerze mówili do niego po imieniu. Jurek – pielgrzym, duszpasterz akademicki, spowiednik, harcerz – miał wielkie problemy z nogami. Jego kolano było zupełnie bezużyteczne, wisiało nad nim widmo amputacji. Jurek wydał wtedy wojnę całemu światu – poszedł na stół operacyjny. Lekarze wycięli mu kolano z nogi, a kości spięli drutami.
Czekały go miesiące bardzo bolesnej rehabilitacji. Tylko po co to wszystko? Przecież i tak był już stary. Nikt by go nie oskarżał, gdyby resztę życia spędził w pokoju w infirmerii.
Odwiedziłem go kiedyś w Warszawie. Uczył się wtedy znowu chodzić. Do korytarza przy którym był jego pokój prowadziły trzy stopnie. Przy mnie udało mu się wdrapać na pierwszy. Odwrócił się powiedział – Widzisz? Mogę już chodzić po schodach! A to znaczy, że mogę już jeździć pociągami na obozy harcerskie!
Chciałbym być gotowym na taki radykalizm. Pociesza mnie, że Jurek chyba też nie był gotowy. On po prostu taki był.
No i się wyjaśniło. On przeszedł to wszystko nie tylko dlatego, że był uparty jak osioł, ale dlatego, żeby być dostępnym dla innych. I faktycznie. Drużynowi z Warszawy wiedzieli, że jeżeli wszystko zawiodło, oni razem z dzieciakami są na jakimś końcu świata i nigdzie nie można znaleźć księdza, który by im odprawił Eucharystię w niedzielę – wystarczy zadzwonić do Jurka. On, na wózku, poruszy niebo i ziemię, obudzi wszystkich przyjaciół, aby nad ranem zawieźli go na peron.
Dojrzałość
Nie wiem czy dorosłem to tak ważnych lekcji, jakich udzieli mi moi współbracia. Wiem jednak, że tym co na pewno mi dali, są wielkie pragnienia. A to już dużo.