Brat Reżyser
W przypadku kapłana „powołanie w powołaniu” nie jest zazwyczaj czymś, co stanowi o jego tożsamości, bo czym by się nie zajmował, to przede wszystkim ma za zadanie odprawiać Mszę Świętą, spowiadać i głosić Słowo Boże. Inaczej jest z bratem zakonnym: wykonywana przez niego praca określa całe jego powołanie, a wielu braci przez całe swoje życie wykonuje te same zadania.
W naszym domu na Rakowieckiej przez kilkadziesiąt lat ogrodem zajmował się brat Stefan Franczak. Dlatego zwano go „brat ogrodnik”. A był takim specjalistą, że wyhodował kilkadziesiąt odmian klematisów i liliowców. Z kolei na tym samym piętrze, na którym ja mieszam, swoją pracownię malarską ma brat Bronisław Podsiadły. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Rzymie i całe swoje życie zajmuje się malarstwem, dlatego nazywamy go „bratem malarzem”. Jego sąsiadem jest zaś „brat igiełka”, czyli brat Andrzej Wiącek, który ma tam pracownię krawiecką i przez całe swoje życie zakonne szyje i łata nam ubrania. W zakonie może być jeszcze np. „brat kucharz” czy „brat zakrystianin”. Bo każdy brat jest od czegoś…
„Brat od telewizji”
Wstąpiłem do Towarzystwa pod koniec komunizmu. Na pierwszym roku nowicjatu pojawiło się we mnie pragnienie pracy w telewizji i w filmie. Jednak nawet mnie samemu ta idea wydawała się tak dziwna, że nie wspomniałem o niej prowincjałowi – w tamtych czasach szefem Radiokomitetu był Jerzy Urban. Ale już rok później upadł komunizm. Wtedy o swoich pragnieniach powiedziałem przełożonym. Prowincjał się zainteresował, bo właśnie trwały rozmowy, aby jezuici poprowadzili powstającą na Woronicza redakcję katolicką. Jednak zanim trafiłem do telewizji, wysłano mnie na filozofię do Krakowa. Tam dodatkowo uczęszczałem na zajęcia z estetyki i filozofii kultury na UJ-ocie i PAT, na filmoznawstwo, a nawet filozofię dramatu, którą na wydziale reżyserii w Szkole Teatralnej prowadził ks. Tischner. Choć muszę przyznać, że cała ta edukacja na niewiele się zdała w mojej przyszłej pracy w telewizji, gdzie trafiłem zaraz po studiach. Był to niezwykle ciekawy okres w moim życiu, w którym uczyłem się na własnych błędach i sukcesach. Bo choć przed wstąpieniem bawiłem się trochę kamerą, a nawet sam wywoływałem taśmę filmową, to okazało się, że niewiele mnie to nauczyło. I tak zostałem „bratem od telewizji” czy „od telefonów” – jak mawiał sędziwy brat Adam Lewandowski, który tych dwóch urządzeń nie odróżniał.
„Brat reżyser”
W 1996 r. nowy prowincjał powiedział mi, że szukają ludzi do pomocy przy zakładaniu katolickiego studia telewizyjnego w Nowosybirsku. A ja się na to zgodziłem, prosząc zarazem o możliwość podjęcia profesjonalnej nauki w dziedzinie filmu. Musiałem głębiej zapoznać się z techniką telewizyjną, a także z organizacją produkcji, sprawami finansowymi i organizacyjnymi, kierowaniem zespołem, a nawet z budową studia telewizyjnego. W 1999 roku rozpocząłem studia w szkole filmowej w Moskwie, które zakończyłem filmem dyplomowym „Wybacz mi Siergiej”. I tak też stałem się „Bratem reżyserem”. A moje powołanie „telewizyjne” zostało niespodziewanie połączone z powołaniem „misyjnym”, które, choć nie było moim wyborem tylko decyzją przełożonym, okazało się moją drugą naturą.
W piłkę z muzułmanami
Nieoczekiwanie w 2004 r. zostałem wysłany do Kirgistanu do pomocy miejscowemu, maleńkiemu Kościołowi. W Nowosybirsku przeważało moje powołanie „telewizyjne”, tu zaś byłem przede wszystkim misjonarzem. Znowu musiałem się uczyć wielu rzeczy: naprawiać samochody, zajmować budownictwem i sprawami prawnymi. Jednak przede wszystkim zaangażowałem się w duszpasterstwo i pracę charytatywną, co było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Pracowałem jako kapelan w więzieniu i pomagałem w domach, które zamieszkiwały osoby niepełnosprawne i niedołężne. Założyłem także fundacje zajmujące się wsparciem dzieci inwalidów, a nawet wybudowałem ośrodek rehabilitacji dzieci niepełnosprawnych. W Dżalalabadzie i na południu Kirgistanu, gdzie współtworzyłem nową parafię, żyło tylko 30 katolików i aż… 3 mln. muzułmanów(!) – mogłem się więc poczuć prawdziwym misjonarzem. Dla muzułmańskich chłopców organizowałem turnieje piłki nożnej, a dla studentów letnie obozy, na których to po raz pierwszy mogli się czegoś dowiedzieć o chrześcijanach. Przeżyłem tam dwie rewolucje i jedną wojnę domową. Jednak poza prowadzeniem studenckiego klubu filmowego w miejscowej nuncjaturze z filmem lub telewizją nie miałem nic więcej wspólnego. I tak moje powołanie „filmowe” poszło w zapomnienie.
„Telewizja dla ślepych”
Za sprawą przełożonych trafiłem na jakiś czas do Radia Watykańskiego. A jak wiadomo, radio to taka „telewizja dla ślepych”, więc jasne było, że prędzej czy później wrócę do swojego poprzedniego zajęcia. I tak też się stało. Znowu pojawiłem się na Woronicza; tym razem w związku z przygotowaniem transmisji ŚDM-ów. Więc po 25 latach wróciłem na „stare śmieci”, a moje powołanie filmowe nie okazało się przypadkowe. Obecnie nie pracuję w żadnej stacji telewizyjnej, choć przygotowuję różne projekty telewizyjne i filmowe. Staram się też trochę pisać, fotografować i robić coś w internecie, ponieważ wydaje mi się, że współcześnie trzeba być aktywnym na wielu frontach, stąd też nie chcę się ograniczać tylko do jednej dziedziny. Jak ryba w wodzie czuję się pracując z ludźmi mediów, którzy są zazwyczaj daleko od Kościoła. W sensie duszpasterskim kontakt z nimi jest według mnie tak samo ważny jak sama praca filmowca.
„Świat jest moją pracownią”
Moje życie czasami trudno pojąć współbraciom. „Brat malarz” bowiem pracuje w swojej pracowni, „brat ogrodnik” w ogrodzie. A gdzie pracuje „brat reżyser”? Siłą rzeczy moją „pracownią” jest cały świat. Dla przykładu, film dyplomowy kręciłem w Rosji, USA, Kanadzie, Luksemburgu, Anglii, a nawet na Kostaryce. Teraz z kolei montuję serię dokumentalną, którą nagrałem w górach, niedaleko chińskiej granicy. Niebawem wyruszam do Indii i Nepalu, aby nakręcić kolejny film. I choć tematyka duchowa jest dla mnie najbardziej pasjonująca, to jednak tematy typowo religijne nie są jedynymi, które mnie interesują. Poza tym reżyser, aby nie „zdziadzieć”, musi robić różne rzeczy, a nie tylko filmy o Matce Bożej lub JPII. Dlatego ostatnio nakręciłem film podróżniczy.
Czy powołanie „filmowe” jest dla zakonnika trudne? Niewątpliwie jest to ciężka praca, zwłaszcza że wiąże się z licznymi napięciami. Nieustannie trzeba się uczyć i szukać nowych pomysłów. Najważniejsze jest jednak to, aby człowiek był pewien, że to jego powołanie. Poznałem wielu księży, którzy pracowali w mediach. Często się tam męczyli. Ksiądz powinien być bowiem dla innych ojcem, w telewizji zaś o to trudno: albo ucierpi na tym „kapłaństwo”, albo „telewizja”. Kiedyś podczas zdjęć odwiedziłem jezuicki uniwersytet Loyola Marymount w Los Angeles, który ma wiele powiązań z Hollywood. Pracujący tam jezuita powiedział mi, że prześledził losy 30 amerykańskich jezuitów, którzy byli poważnie zaangażowani w media. 28 z nich rzuciło kapłaństwo. Dlatego najważniejsze w powołaniu „filmowym” jest życie duchowe. Bo bez ciągłej modlitwy, bez reflektowania nad tym, co i po co robię, daleko się nie zajedzie.